Do Bangkoku wybrałem się z 12. osobową grupą z Płocka na Mistrzostwa Świata Cheerleaders. Z Warszawy poprzez Doha polecieliśmy liniami lotniczymi Qatar Airways. Relację z lotu możecie przeczytać w tym wpisie. Pierwsze wrażenia z Bangkoku (niezbyt pozytywne) opisałem na gorąco tu. Teraz już na chłodno trochę dłuższy wpis z dużą ilością zdjęć. Mam nadzieję, że się nie zanudzicie. Oczywiście zachęcam do komentowania!
Jak już wspomniałem, pierwsze wrażenie nie było zbyt pozytywne. Może to przez jaszczurki w akademiku, którym się zatrzymaliśmy? Albo pająki? Tak naprawdę jaszczurki widziałem tylko pierwszej nocy, potem już sympatyczne stworzenia chyba się wyniosły, albo po prostu się bały wyjść z ukrycia.
Zacznijmy od początku. Na lotnisku czekały na nas opiekunki, które zostały przydzielone do naszej grupy – im większa grupa, tym gorzej dla nich. 2 opiekunki na grupę trzynastu osób to wystarczająca liczba. Jedna nie mówiła po angielsku, druga może mniej orientowała się w samym mieście, ale razem stanowiły bardzo dobry zespół. Pojechaliśmy autostradą trzema busami do akademika, w którym się zatrzymaliśmy. Po „jaszczurkowych” krzykach dziewczyn poszedłem spać o 3 nad ranem i już o 9 stawiłem się grzecznie na śniadaniu, którego nie było. Tajowie standardowo coś źle zrozumieli i nie przygotowali dla nas tego dnia śniadania. No cóż, życie – pomyślałem. W zasadzie to wciąż byłem najedzony po obfitych posiłkach z klasy biznes w Qatar Airways.
Moje wrażenie o Bangkoku nie zmieniło się także po pierwszym dniu pobytu. Dopiero drugi dzień przyniósł radykalne zmiany. Przywykłem do wielkiego miasta, do lokalnej kultury, jedzenia i przede wszystkim ulicznego zapachu. Na pewno w Tajlandii urzekł mnie ludzki uśmiech, którego wszędzie jest dużo. Może po prostu oni tak mają, ale tak czy inaczej dla mnie było to bardzo sympatyczne.
Wracając jeszcze do dnia pierwszego (20 listopada), chyba najlepszym co będę z niego wspominał to deser poniżej. Bardzo słodki, jak ciepły lód z dzieciństwa plus chrupkie ciasto.
Zaplanowaliśmy sobie wypad wynajętym busem na zakupy. W dwie strony, czyli łącznie około 35-40 km za 13 osób zapłaciliśmy 3000 BHT, czyli zapewne przepłaciliśmy. Muszę także wspomnieć o wymianie pieniędzy. W bankach, w których wymienialiśmy pieniądze potrzebne były paszporty oraz czasem adres miejsca, w którym się zatrzymaliśmy oraz tajski telefon. Przeliczniki z dolarów amerykańskich były trzy. Za banknoty 1 dolarowe, za 5 dolarowe oraz za 50 dolarowe. Im wyższy nominał, tym wyższy kurs. Jeżeli chodzi o euro, to kurs był tylko jeden. W kantorach nie wymagali paszportów – po prostu szybka wymiana pieniędzy. Po zakupach jako jedyny wjechałem na najwyższy budynek w Tajlandii, czyli Baiyoke Tower II (cena 400 BHT). Następnie wróciliśmy do hotelu.
Kolejny dzień (21 listopada) miał się zacząć od śniadania. Chwila napięcia – czy Tajowie je przygotują czy znów o nas zapomną? Tym razem stanęli na wysokości zadania. Do wyboru mieliśmy ryż z bliżej nieokreślonym mięsem, sos do ryżu, ostre papryczki, przyprawy, jajka na twardo, parówki, szynkę, dwa sosy do parówek i szynki (ostry i mniej ostry). Do picia kawa, herbata, kakao i soki.
Mój talerz prawie każdego dnia wyglądał podobnie. Prawie jak angielskie śniadanie.
Co po śniadaniu? Krótki odpoczynek i transfer do IMPACT Areny, miejsca w którym będą odbywały się Mistrzostwa.
Widoki w środku całego kompleksu IMPACT cudowne. Dużo palm i innych egzotycznych roślin.
Oczywiście musiałem sobie zrobić pamiątkowe zdjęcie z maskotkami imprezy.
Trening dziewczyn prowadzony był można powiedzieć w nieludzkich warunkach – upał, ogromna wilgotność powietrza, mata do innego rodzaju występów. Jak widać na zdjęciu poniżej – lekko nie było.
Ta pogoda jednak na naszych opiekunkach nie robiła wrażenia. Przecież dla nich to chłodno (29 stopni w cieniu). Ubrane w długie ciuchy ze względu na szacunek dla gości.
Co po treningu? Hotel, prysznic i… wypad „na miasto”. Tym samym busem.
Wysiedliśmy w tej samej okolicy co wczoraj, czyli w okolicy Siam Center.
Tu był czas wolny – kto chciał iść na zakupy – poszedł na zakupy, a kto chciał iść skosztować lokalnej kuchni – poszedł między innymi ze mną.
Weszliśmy do niezbyt pięknie wyglądającej knajpy, ale w środku było sporo ludzi.
Nie przypomina to polskich lokalnych barów, ale co poradzić… ciekawe jak smakuje jedzenie? Na pierwszy rzut oka nie powinno być smacznie. Samo zdjęcie nie oddaje bałaganu tam panującego. A już na pewno nie czuć gorąca.
Nie było jednak tak źle – nawet menu dostaliśmy po angielsku.
Na nasze potrawy czekaliśmy dobre 15-20 minut, ale warto było. Przynajmniej nie odgrzewali niczego w kuchence mikrofalowej 😉
Moja potrawa – ciężko przypomnieć mi sobie nazwę – wybaczcie. Na pewno są to różne owoce morza z sosem z czerwonej fasoli. Bardzo smaczne! W Polsce nieco bałbym się to zamówić, ale będąc w Tajlandii chciałem jak najwięcej kosztować ich kuchni. Nawet nauczyłem się jeść pałeczkami – śmiechu było co niemiara.
Jedynie nie smakował mi starter – podobno japoński przysmak – miał jeden bardzo dziwny składnik.
Po zjedzeniu poszliśmy zobaczyć niewielki Siam Park. Trochę drzew, krzaków, itp. Obejście całego parku zajęło nam nieco ponad 5 minut. Niby nic szczególnego, ale jednak trzeba przyznać, że nie spodziewałbym się parku w sercu miasta, gdzie są same drapacze chmur.
Co potem? Oczywiście – zakupy. Trzeba było kupić trochę pamiątek, żeby potem – w razie braku czasu mieć je z głowy.
Bardzo ciekawe widoki, jak prawie w całym Bangkoku. W okolicy Siam Square One każdy zakamarek ulicy jest zagospodarowany. Jak nie stoisko z pamiątkami, czy ciuchami, to sprzedawano świeże soki oraz jedzenie
Tutaj kupiliśmy orzeźwiające, świeże soki z granata, które przechowywane były w lodzie. Do tego świeży kokos na spróbowanie.
Miejsce spotkania z całą grupą – Siam Paragon – kolejne centrum handlowe – te bardziej ekskluzywne i na pewno droższe niż te, w których wcześniej byliśmy.
Na dzień dzisiejszy to już ostatni punkt programu. Wróciliśmy do akademika.
Kolejny dzień zaczął się oczywiście od śniadania. Następnie chwila odpoczynku i transfer do IMPACT Areny. Tym razem treningi odbywały się już na właściwym podłożu. Początkowo doskwierała wysoka temperatura, lecz później zamknięto pomieszczenie i włączono klimatyzację.
Co potem? Wymiana pieniędzy. Tak – znów. Nie chcieliśmy na początku wymieniać wszystkich euro i dolarów, bo nie wiedzieliśmy ile wydamy, więc niemal każdego dnia chodziliśmy do kantoru, czy też banku.
Następnie część grupy poszła na pizzę (Pizza Hut była niedaleko akademika), a druga część standardowo na lokalne jedzenie.
Potem był już czas wolny. Jedynie ja z trenerką i opiekunkami musieliśmy jechać na spotkanie trenerów do IMPACT Areny, więc tak naprawdę cały dzień mieliśmy zmarnowany. Ale całkiem przypadkiem z Impact'u zobaczyliśmy stosunkowo duże centrum handlowe, outlet i market spożywczy – wszystko to pod nazwą Minor Outlet. Znajdowało się to dosłownie po drugiej stronie ulicy.
Co w środku? Oprócz sklepów Nike, Adidas, outletu z między innymi ciuchami GAP były jeszcze dwa sklepy spożywcze 7 Eleven i inne bliżej niezidentyfikowane odzieżowe sklepy. Do tego dziesiątki stoisk z jedzeniem, targ różności – z ciuchami, zegarkami i innymi akcesoriami. Mnie najbardziej zainteresował targ spożywczy z owocami, warzywami, owocami morza, przyprawami itp. Na zdjęciu poniżej kiść małych bananów (bardzo smacznych) za 15 BHT, czyli za około 1,50 PLN.
Nie mogę powiedzieć, żeby przy stoiskach z mięsem ładnie pachniało, ale trzeba było to po prostu zobaczyć i jednak poczuć 🙂
Poniżej ryby…
… i inne owoce morza.
Najbardziej kolorowo było tam, gdzie były owoce.
Chyba byliśmy niezłą atrakcją turystyczną. Ludzie chętnie się nam przyglądali. Pozowali również do zdjęć.
Co potem? Czym byłby ten dzień bez kolacji. No właśnie. Na kolację oczywiście lokalne przysmaki.
Moją potrawą był tradycyjny Pad Thai z krabem – makaron ryżowy smażony z sosem krewetkowym plus fasola.
Całą kolację towarzyszył nam naścienny gość.
Tradycyjnie już powrót do akademika, tym razem na pieszo, gdyż ten lokal był oddalony dosłownie o 5 minut drogi spacerkiem.
Kolejne dwa dni, czyli 23 i 24 listopada to dni Mistrzostw Świata Cheerleaders, które postaram się opisać w ciągu kilku dni. Dziewczyny prezentowały się olśniewająco i sprawiały niemałą sensację.
Występ 1 dnia Mistrzostw.
Występ 2 dnia Mistrzostw.
Dziewczyny zdobyły brązowy medal w kategorii cheer-dance. Piękny moment dekoracji.
Po dekoracji odwiedziła nas Pani Konsul RP w Bangkoku Wioletta Stefaniak-Kałużna wraz z rodziną. Oczywiście zrobiłem dziewczynom (i chłopakom) pamiątkowe zdjęcie.
Następnie odbył się bankiet w IMPACT – Royal Jubilee Ballroom. Jest to bardzo elegancka sala, co widać na zdjęciu. Dużo jedzenia, występy, pamiątkowe zdjęcia – o tym więcej w następnym wpisie.
Kolejny dzień (25 listopada) zaczął się dla kilku osób już wcześniej, gdyż jechały na warsztaty. Większa część grupy miała zaplanowany wypad do świątyń i po prostu na zwiedzanie miasta. Nasze opiekunki Mimt oraz Bom od rana nas rozpieszczały. Po śniadaniu deser. Oczywiście nie wszystkim przypadł do gustu, ale ryż z sosem waniliowym zawijany w egzotycznym liściu to było to co mi bardzo smakowało.
Następnie dwoma taksówkami i samochodem jednej z opiekunek pojechaliśmy w okolicę Wat Saket (Golden Mount) – po polsku zwanej Świątynia Złotej Góry.
Wejście kosztowało prawdopodobnie 20 BHT, lecz nasze opiekunki porozmawiały w kasie i weszliśmy za darmo. Powiedziały, że nie jesteśmy turystami tylko sportowcami i mamy chwilę na zobaczenie miasta. Miło! Jak widać na górę prowadzą strome schody.
Na górze trzeba było na szczęście i pomyślność w życiu uderzyć trzy razy. To samo tyczyło się dzwonów.
Widoki z Świątyni Złotej Góry jak widać piękne.
W środku można było chodzić w krótkich spodenkach, nie trzeba było zakrywać nóg, czy też ramion. Można było również chodzić w butach.
Wat Saket leży w niedaleko skrzyżowania Ratchadamnoen Klang i Boripihat Road. To jeden z najstarszych buddyjskich zespołów świątynnych w Bangkoku. Początkowo było to miejsce egzekucji i pogrzebów. Było tu bardzo ponuro, ale z biegiem lat sytuacja się zmieniła.
Na dole w drugim budynku można było podziwiać Buddę.
Można było zrobić sobie także wróżbę. Trzeba było ruszać tym pojemnikiem dopóki nie wyleci jedna „bierka”.
Wróżby były w dwóch językach. Jeżeli przepowiednia była zła – odkładałeś ją na miejsce, jeżeli dobra – zabierałeś ze sobą.
Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie przy złotym drzewie i ruszamy w dalszą drogę.
Przechadzając się ulicami nieopodal Golden Mount możemy natrafić na lokalne stoiska z jedzeniem i piciem…
… oraz na posterunek straży pożarnej.
Do tego widzieliśmy uliczne fabryki wyrobów drewnianych 😉 Można by było po prostu napisać – zakłady stolarskie. Coś dla fanów na przykład F.C. Barcelony.
Przechodząc małym mostem podziwialiśmy popularny środek transportu rzecznego.
Dotarliśmy do przystanku. Tutaj chwilę odpoczęliśmy i złapaliśmy dwa tuk-tuki. Przejazd to około 30 BHT od osoby.
Poniżej film z jazdy tuk-tukiem. Jest to zlepek dwóch dzisiejszych podróży.
Dotarliśmy w okolice Pałacu Królewskiego – The Grand Royal Palace, lecz niestety o tej porze nie mogliśmy tam wejść, więc pojechaliśmy dalej.
Zaczęło już mocniej padać, a my dotarliśmy w okolice kanału. Chyba szukaliśmy mocnych wrażeń, bo skusiliśmy się na przejażdżkę po kanale w ostrej ulewie. Cena to 300 BHT za jakieś 30-45 minut. Podobno cena dla turystów to 1000-1200 BHT, ale ile w tym prawdy – nie wiem – taki cennik widziałem na kartce.
Do odważnych świat należy. Wsiedliśmy, popłynęliśmy. Byliśmy cali mokrzy. Na moim ciele nie było suchego miejsca. Na szczęście aparat, pieniądze (przemokły, ale były ok) i dokumenty ocalały.
Na brzegu po obu stronach kanału można było zauważyć bujną roślinność.
Banany na wielkich bananowcach.
Dach się niemal zawalił, ale 3 anteny satelitarne muszą być!
Dopłynęliśmy do miejsca karmienia ryb. Pokarm to koszt 20 BHT. No cóż, na wszystkim zarabiają.
W drodze powrotnej mogliśmy podziwiać w oddali drapacze chmur skąpane w deszczu.
Ale i tak najpiękniejszym widokiem był widok Wat Arun, czyli tzw. Świątynia Świtu
Naprawdę im bliżej, tym świątynia była ładniejsza. Na pewno, gdy jest słońce – jest jeszcze bardziej urodziwie.
Nasze opiekunki na chwilę zniknęły kupić suche ubranie. Nam, przemoczone ciuchy nie doskwierały aż tak bardzo, gdyż dla nas było to pewną formą atrakcji 😉
Jako, że Wat Arun jest po drugiej stronie kanału musieliśmy wrócić „promem”. Koszt przepłynięcia na drugą stronę to aż całe 3 BHT, czyli 30 groszy.
Tutaj znów zastała nas niezła ulewa. Ale jak to się mówi, na jedzenie zawsze jest dobra pora – spróbowaliśmy pieczonych bananów – dla mnie pyszne. Może warunki ich przyrządzania mogły wzbudzić zaniepokojenie polskiego sanepidu, ale co było w Tajlandii, zostaje w Tajlandii!
Tuż obok przystani jest knajpa, ale zauważyłem, że ceny były tu ok. 30/40% droższe niż nieco wgłąb uliczki.
To przejście nie wzbudzało ogólnego zaufania. Ale za to pięknie lała się deszczowa woda.
Po drodze minęliśmy targ rybny. Jeden z najgorszych zapachów w życiu… ale.. Veni Vidi Vici 🙂
Byliśmy już nieco zmęczeni i oczywiście głodni. Kilka osób zdecydowało się (w końcu!) na odrobinę lokalnego szaleństwa smakowego. Jeżeli chodzi o jedzenie to standardowo za potrawę od 40 do 60 BHT (4-6 zł) i do tego soki, koktajle po 35 BHT.
Mój posiłek wyglądał tak.
Niektóre potrawy wyglądały nieco bardziej cywilizowanie.
Po wyjściu czekał na nas lokalny kociak.
Kolejnym punktem naszej dzisiejszej wycieczki były odwiedziny w Wat Pho. To Świątynia Odpoczywającego Buddy (można również potocznie powiedzieć Leżącego Buddy) w Bangkoku. Jest to największa oraz najstarsza świątynia w Bangkoku. Znajduje się ona na terenie Starego Miasta Królewskiego (Rattanakosin), na południu od Wielkiego Pałacu Królewskiego. W głównej kaplicy (bot), która znajduje się na wschodnim dziedzińcu, są 394 posągi Buddy wykonane z brązu oraz kaplica, w której znajduje się posąg Odpoczywającego Buddy. Pozłacana figura ma 15 m wysokości i 46 metrów długości. Są tu także przepiękne ogrody i znana na całym świecie tajska szkoła masażu.
Kolejne zdjęcie z tego kompleksu.
I jeszcze jedno – Odpoczywający Budda – robi wrażenie – prawda?
Do głównego budynku można było wejść tylko i wyłącznie bez butów i w zakrytych ramionach.
To jeszcze nie koniec atrakcji na dziś. Niektórzy wrócili do hotelu, a my pojechaliśmy w okolice Baiyoke Tower II. Dziewczyny chciały wjechać na górę.
To była długa i szalona droga tuk-tukami.
Jakieś 10/15 minut.
Tym razem, ku mojemu zdziwieniu bilet wraz z darmowym drinkiem (alkoholowy lub bezalkoholowy) na 83 piętrze kosztował 300 BHT, czyli 100 BHT taniej niż ostatnio. Skusiłem się i wjechałem razem z grupą. Można by rzec, że zostałem przewodnikiem, bo znałem już teren 😉
Kilka pamiątkowych zdjęć na tarasie widokowym (84 piętro)
I mogliśmy zjechać na dół. Trzeba było tylko złapać taksówkę, która nie będzie chciała nas oszukać. Czyli taką, która pojedzie na taksometr. To było duże wyzwanie, bo nasze miejsce noclegowe, czyli STOU – Sukhothai Thammathirat Open University było bardzo daleko stąd, a jak wiadomo taksówkarze wolą krótsze kursy bez włączania taksometru, żeby zedrzeć na turystach. Bardzo pomocną okazała się kartka napisana przez naszą opiekunkę. Co tam jest napisane? Podobno, podkreślam – podobno to, że nie jesteśmy turystami, tylko jesteśmy tu w innych celach, i żeby nie liczyć nas jak turystów 😉
Dotarliśmy do hotelu. Za taksówki – dokładnie za przejechanie 20 kilometrów zapłaciliśmy po ok. 250 BHT, czyli 25 zł. W cenę była wliczona opłata za autostradę 6 zł.
Znów minął kolejny dzień. Czas na relaks i sen.
Ostatni dzień naszego pobytu (26 listopada) zapowiadał się raczej nudno. Znów podzieliliśmy się na dwie grupy. Tym razem Ci, którzy byli wczoraj na warsztatach pojechali do świątyń, dwie osoby zostały w hotelu, a reszta poszła pochodzić po okolicy, zrobić ostatnie zakupy oraz… standardowo zjeść lokalne jedzenie. Jako, że byliśmy już spakowani i szliśmy w to samo miejsce nie brałem aparatu.
Wylot zaplanowany mieliśmy na godzinę 20.45. Do godziny 13 chodziliśmy po sklepach. Następnie poszliśmy do jednego z lokali, w których już jadłem. Zamówiliśmy kilka potraw oraz świeże, przepyszne owocowo-warzywne soki.
Tanich noclegów szukamy na: HotelsCombined.com oraz Booking.com.
Za kilka dni powinna pojawić się relacja z lotu powrotnego z Bangkoku, przez lotnisko w Doha do Warszawy.
Mistrzostwa Świata Cheerleaders – galeria w terminie późniejszym
(Paweł Jakubowski)
2 komentarze